15 czerwca 2017

JAIPUR

Warning: Dziennik z podróży mocno subiektywny

Jechaliśmy do Jaipuru pociągiem z Agry, to była dłuższa podróż, choć odległość to jedynie jakieś 250km. Nie chciałam zostawać w Jaipurze zbyt długo, ponieważ średnio mi się podobało to, co widziałam w googlach. Jaipur w ogóle nie był w moim planie podróży, ale w pewnym momencie jednak zmieniłam zdanie. Moje zatoki mnie zabijały, z gardłem już było lepiej, po prostu spieszyło mi się na Goa, bo już byłam wyczerpana i spuchnięta. Dlatego też na Jaipur przeznaczyłam zaledwie jeden dzień i to niecały.

W pociągu było ciekawie, wszystkie nasze miejsca były zajęte przez śpiące, młode dziewczyny. Musieliśmy je poprosić o zrobienie nam miejsca, ale i tak nie siedzieliśmy na swoich przy oknie, tylko na środku. Widziałam, że jadą długo, to już ich nie chciałam męczyć. Myślałam, że to jedna wielka rodzina, matka, ojciec i wiele córek. Wokół wszyscy cykali zdjęcia telefonami zupełnie bez skrępowania, ale byłam już do tego przyzwyczajona. Aczkolwiek tu działo się coś dziwnego, faceci dosłownie nie mogli spać ani usiedzieć w miejscu i cykali tych fot milion. W końcu 'ojciec' podniósł do oczu gazetę i zaczął czytać, a na okładce byli właśnie oni - to drużyna siatkówki która zdobyła właśnie złoty medal. Nie wiem, czy ktoś u nas zna młodzieżówkę siatkówki, ale tam dziewczyny wyraźnie miały status celebrytek.

Po pociągu chodzili cały czas sprzedawcy jedzenia, czaju i bibelotów. Jedzenie i czaj braliśmy, ale jak zobaczyłam bibeloty, to byłam pewna, że nikt by nie kupił tak brzydkich, plastikowych breloków do kluczy. A jednak dziewczyny oglądały i kupowały.

Hotel
Wysiedliśmy na dworcu i od razu dopadł nas młody, wysoki riksiarz. Mieliśmy już doświadczenie z Agry, że najlepiej znaleźć riksiarza, który nas obwiezie po całym mieście za umówioną kwotę. Facet był nieznośny i kompletnie nie dawał nam przestrzeni, więc na razie odpowiadaliśmy i jemu i pozostałym, którzy nas otoczyli, że nigdzie ne  jedziemy, bo idziemy na dworzec. Kłócili się, że będąc na dworcu wcale nie jest blisko do dworca i trzeba koniecznie wziąć rikszę. Jednak poszliśmy pieszo, faktycznie z peronu do kas biletowych był kawałek, ale dzielnie przeszliśmy. Kupiliśmy po drodze banany od sprzedawcy ulicznego. Na dworcu oczywiście tona papierologii, żeby kupić bilet, formularz, spisanie dokładnych danych i odpowiednie okienko. Po wyjściu z dworca czekał na nas ten sam wysoki riksiarz. Zasadzka. Ale okazało się, że facet mówi dobrze po angielsku. No to trudno lepiej trafić, bierzemy. Najpierw trzeba było znaleźć hotel z licencją na zagraniczniaków, chwile nam to zajęło, bo w Jaipurze nie ma takich wiele. Tym razem kazałam W poczekać w rikszy i sama poszłam oglądać pokój. Było całkiem ładnie, w toalecie woda była niespuszczona, nie było prysznica, tylko polewaczka, ale było wifi, miękkie łożko, wiatrak i okno wychodzące na ścianę, restauracja na tarasie na dachu, winda. Czego więcej chcieć. Papieru toaletowego w Rajasthanie nie ma, ale miałam zapas. Umówiliśmy się z riksiarzem, że się ogarniemy, a on niech wróci za godzinę. 
Różowe miasto
No to co trzeba zobaczyć w Jaipurze? Riksiarz mówi, że fort, pałac na wodzie, wioskę słoni, różowe miasto i harem. Fort był najdalej, kawał drogi za miastem, ale Riksiarz powiedział, że on da rade, mimo, że już było po południu. Powiedział, że nazywa się Ali i ma 27 lat. Powiedziałam, że mam 28, to był w szoku. Tu chyba bardzo nie zdarzają się 28letnie panny. Ali wiózł nas swoją rikszą podpisaną BATMAN najpierw przez słynne różowe miasto. Różowe to ono nie jest, ponoć malują je co roku i różne kolory im wychodzą. Dla mnie to jest typowa ochra.
Co można powiedzieć o różowym mieście? Ani różowe, ani szczególne, po prostu pomalowane na ten sam kolor. Nadal jechałam w masce, czapce i okularach, co bardzo dziwiło Aliego, ale wyjaśniłam mu, że jestem chora. Był tak miły, że nie chciałam oczywiście nic mówić, że tym smogiem się nie da oddychać i gryzie mnie w oczy.
W spytał, czy zna jakieś miejsce z lodami kulfi. A zna, najlepsze kulfi w mieście, po drodze. Zabrał nas do lokalu przy drodze, gdzie dostaliśmy faktycznie najlepsze kulfi podczas całej podróży, były fantastyczne. Ali znał wszystkich w sklepie, jak tylko zajechał wszyscy od razu  do niego podbiegli przybić mu piątkę. 
Jedziemy dalej, bo nie ma czasu, fort zamykają około 18. Ali pyta się czy chciałabym poprowadzić rikszę. Ale ja nie mam prawa jazdy na lewą stronę, tylko na prawą. To nic, on w ogóle nie ma, a poza tym tu się jeździ każdą stroną, jak chcesz. No faktycznie, jechał raz prawą, raz lewą, często środkiem. Chyba zaczynam powoli rozumieć system trąbienia na wszystko, co się rusza. Podziękowałam za ofertę, jednak chyba jeszcze nie ten poziom, na moich drogach jest nieco inaczej.

Zadał nam standardowy zestaw pytań. Pytał się co robimy w Jaipurze. A, tak podróżujemy. A gdzie byliście? Właśnie z Agry jedziemy. Uuu Agra jest okropna, on tam się nie zapuszcza. A gdzie będziecie? Jodhpur, potem Goa. Oo, tak Jodhpur piękny, a na Goa też jedzie, tylko kasę odłoży. W końcu się napije alkoholu, bo w Rajasthanie nie ma. Ali, a to Ty nie jesteś muzułmaninem? Tobie wolno pić? Ali się roześmiał - najpierw jestem człowiekiem, a dopiero potem muzułmaninem. Na Goa mogę pić, tam Allah nie widzi. Jadę się bawić, potem wrócę tu do zasad.

Fort Amer
Zostawił nas na parkingu pod fortem Amer, dalej nie mógł wjechać. Powiedział, że na nas poczeka.
Słońce było już nisko, mieliśmy mało czasu, a robienie zdjęć pod słońce jest trudne. Fort jest duży muszę przyznać. Sama forteca może nie aż tak, ale rozciąga się z niej bardzo długi mur, idący daleko po wzgórzach. W wersji angielskiej często fort nazywa się Amber, jak bursztyn.
Pod samym fortem znajduje się kilka jezior. Jedno stanowi element wejścia do fortu, a na drugim znajduje się pałac na wodzie.
Fort jest pełen wycieczek szkolnych, wszędzie biegają dzieci w mundurkach. Jest również pełno kóz.

Droga na dziedziniec fortu jest długa i kręta, biegają po niej kozy i jeżdżą skutery. Im bardziej skuter nie uważa na pieszych, tym bardziej jest cool z tego, co zauważyłam. Zdziwiło mnie to, że nie ma zakazu wjazdu, przecież to zużywa tak starą nawierzchnię.
Doszliśmy do dziedzińca i w sumie musieliśmy uciekać, bo nie było czasu. 

/ uwaga obrzydliwe /

I wtedy odezwały się butelki wody, które wypiłam. Starałam się nie pić za dużo, żeby nie musieć korzystać z toalet, ale było gorąco. Na samym dole, przy jeziorku jest toaleta. Ma typową konstrukcję, szereg toalet w podłodze, nad którymi się staje, oraz jedna w stylu zachodnim, czyli boks z zamykanymi drzwiami. W środku zastałam grupę dziewczyn w wieku szkolnym, które aż podskoczyły na mój widok. Jedna chciała się załatwić i zajrzała do boksu, po czym ledwo ustała na nogach i stwierdziła, że jednak załatwi potrzebę w wersji podłogowej. To wymaga rozebrania się przy pozostałych, bo tam nie ma ścianek, wszystko na widoku, jak w męskich toaletach. Zajrzałam do boksu. Dosłownie się z niego ulewało, ściany były wysmarowane krwią, ktoś poprzyklejał do nich zużyte podpaski. Miałam do wyboru to, albo wersję publiczną. Dziewczyny miały w rękach telefony z aparatem i były mocno zaaferowane obecnością białej dziewczyny, wiedziałam co się stanie, jeśli zdejmę przy nich majtki. Wybrałam boks.

/koniec obrzydliwego/

Pałac na wodzie

Wyszliśmy z fortu i poszliśmy we wskazane miejsce szukać Aliego, ale nie mogliśmy go znaleźć. Znalazłam rikszę BATMAN, wśród innych o nazwach SUPERMAN, RIO DE JANEIRO, JESUS SUPERSTAR, SAMBA itp. Nie było też innych kierowców, było za to zbiorowisko ludzi po drugiej stronie ulicy. W końcu nas zobaczyli i podeszli. Jak się okazało, jak tylko kierowcy zobaczyli Aliego, to od razu się zbiegli na ploty. Lokalny celebryta normalnie. Wsiedliśmy do rikszy i pojechaliśmy do pałacu na wodzie, zaraz przy forcie.
No cóż, już chyba wspominałam, że zdjęcia z podróży to sztuka kadrowania i filtrowania. Przy drodze jest płot, zza tego płotu robi się zdjęcia. Trzeba się nagimnastykować, żeby nie było widać płotu, ani tego, co pod nim. A pod nim jest tak
Świni nikt w Rajasthanie nie ruszy. Opływa w luksusy jak widać. Co może być lepsze, niż leżeć z ryjem w śmieciach, no po prostu piękny widok. Poza widokiem nie ma tu nic do oglądania, więc pojechaliśmy do wioski słoni.

Wioska słoni
Gdy tylko Ali zajechał do wioski słoni oczywiście wszyscy podskoczyli z radości. W końcu się spytałam - to jakiś wasz kolega? Wszyscy go znają. Pracownik wioski odpowiedział mi, że Ali uczy ich angielskiego za darmo, bo oni nie mogli iść do szkoły. I zagadka wyjaśniona, Ali nie tylko dostarcza im biznesu, bo bez niego w życiu bym nie wiedziała, że mam tu przyjechać, to jeszcze charytatywnie uczy ich języka, dzięki czemu wielu z nich pracuje.

Zostaliśmy posadzeni na krzesłach i szef wioski najpierw nas wprowadził w sytuację i cennik. Według szefa słoni w Rajasthanie za bardzo nie ma, bo wymagają specjalnej opieki w pustynnych warunkach. Same nie znajdą pożywienia, a rząd nie chce ich sponsorować. Wioska utrzymuje się tylko z datków turystów. Brzmi prawdopodobnie, ale w tym kraju kto wie, co jest prawdą. Niemniej jednak, postanowiłam zapłacić im nieco więcej. Mooooże coś z tego pójdzie do słonia. Cennik obejmuje głaskanie słonia, karmienie słonia bananem, jazdę na słoniu.
Wybaczcie mi, że wyłazi ze mnie milicja zwierzęca, ale jak zobaczyłam, że ktoś faktycznie jeździ na słoniu, to mnie zgięło. Ja wybrałam opcję karmienia słonia bananem, bo nie wyobrażam sobie wsiadać na jego grzbiet. To są zwierzęta rozumne i ponoć mają jakieś poczucie godności. A poza tym, słoń jest ogromny i się go zwyczajnie bałam. Jakiś pracownik na skuterze pojechał po banany, bo nie mają ich na miejscu ze względów finansowych. Nam przydzielono słonia i mieliśmy go pogłaskać. W moim wykonaniu wyglądało to tak :D
Ja się boję dużych zwierząt, z wyjątkiem krów, wszystko większe niż jamnik po prostu mnie stresuje. Poza tym ja nie wiem, czy on to lubi. Słoń jest bardzo miękki w dotyku, zachowuje się przyjaźnie, ale jak tylko rusza trąbą, to ja odskakuję. Chcieli, żebym dała słoniowi słomy, nie zrobiłam tego, bo przecież on ma tam zęby. Dowiedziałam się też, że słonice zachodzą w ciąże co roku, wszystko za sprawą jednego samca. Nie pamiętam ile ma tych słonic do obsłużenia, ale jest bardzo zapracowany. 

Chłopak obok nas usłyszał polski i podszedł. O, a Wy z Polski? No tak. Oo, super, patrzcie, jakie spotkania na końcu świata. A jakie miasto? O kurcze, ja też stamtąd! Niemożliiiwe. Potem poszedł gdzieś dalej do przydzielonego mu słonia.

Facet z bananami długo nie przyjeżdżał, a słońce już zachodziło. Postanowiliśmy jechać, a poza tym już wiedziałam, że w życiu nie wsadzę tego banana do paszczy słonia, bo mnie zje. Jadąc minęliśmy się z gościem wiozącym banany na skuterze.

Różowy harem

Jak wpiszecie w google różowe miasto, to wyskoczy ten budynek. Służył kiedyś jako harem. Ali powiedział, że pod haremem nie wolno się zatrzymywać, stoi przy ruchliwej drodze, więc zobaczymy go przejazdem. Patrzcie, znowu motyw kadrowania. Ali zwolnił na ile się dało i udało mi się strzelić ładne zdjęcie.

 Ale w praktyce to jest tak trochę inaczej
Ali miał nas odstawić do hotelu. Powiedział, ze jego wujek ma tu sklep obok i może coś chcemy zobaczyć albo kupić. Ja sobie postanowiłam, że nie będę łazić do żadnych znajomych riksiarzy. Ponoć jest taka zasada, że jak jedziesz rikszą, to musisz wejść do jednego lub dwóch sklepów, tylko spojrzeć, a riksiarz ma z tego kasę. Ja powiedziałam swoje, na tym wyjeździe mamy kręgosłup, nigdzie nie wchodzimy, płacimy za kurs i tyle. Szło mi super do tej pory, nigdzie nie weszłam, czyli jednak da się. Ale W się uparł, bo Ali taki miły, niech zarobi. Mówię - to daj mu więcej kasy i spadamy do hotelu, już ciemno. Nie. Musiałam wejść do sklepu wujka. Wujek miał ręcznie robione koce, tak ręcznie robione, że widać od razu, że maszynowo. Wszystko z najlepszych materiałów. Ja tylko spojrzałam, a wujek już rozkłada koce na podłodze. To który chcesz? Żaden, dziękuję. Który? Good price maj friend. Hand made! Nie, dziękuję. To może ten? To tamten? Oba? Podaj cenę, ile za nie dasz? Stałam twardo, ale W o dziwo, kupił sobie lekkie spodnie i torbę na ramię. Czyli w sumie wszyscy zadowoleni, W, Ali i wujek.
Ali odwiózł nas do hotelu, dostał solidną premię, bo faktycznie zasłużył. Zjedliśmy kolację na dachu, z którego mieliśmy fajny widok. Ale jak nie trąbią, to walą petardami. Huk ogromny cały czas. Potem poszliśmy szukać sklepu, żeby kupić sobie wodę, a mi chusteczki, bo zatoki nie dawały spokoju. Tak sobie gadaliśmy, że jakie to szczęście spotkać kogoś z tego samego miasta na końcu świata. Szkoda, że go nie spytaliśmy gdzie dokładnie mieszka, ale by były jaja, jeśli blisko. I na kogo wpadliśmy? Chłopak z wioski słoni. No tak, w końcu ten jeden, jedyny hotel ma licencję na zagraniczniaków, to oczywiście, że w nim mieszkał. Tym razem wypytałam dokładnie. Imię? P. Gdzie dokładnie mieszkasz? A na pewno nie znacie tej ulicy, taka tam mała uliczka na dzielnicy X. Kurde, to moja dzielnica, ale niemożliiiwe, na pewno tu się kończy. No mów, jaka ulica. Ulica Y, to jest tam jak się... Kopara mi opadła. Wiem, gdzie to. Bo też na niej mieszkam. On mieszka okno w okno ze mną. I chodziliśmy razem do szkoły, ale inne roczniki, jest młodszy ode mnie trzy lata. Kurde na osiedlu ani w szkole się nie spotkaliśmy, ale wpadliśmy na siebie w Jaipurze, Rajasthan, Indie. Wzięłam numer, ale kurde nie zadzwoniłam nadal. Ta notka mnie chyba w końcu do tego zmusi.

W następnym odcinku:
- Jodhpur!
- czy Indian Airlines potrafi nie mieć opóźnienia?
- czy ja się nauczę, że tu nie ma koedukacji?
- czy zdejmę w końcu maskę?

8 komentarzy :

  1. Ale spotkanie na sam koniec! Koniecznie zadzwoń :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkiem inne tam życie i całkiem inna kultura. Nie wiem czy bym się tam odnalazła. Ale wakacje można tak spędzić, poznać coś nowego. Bliskość ze zwierzętami jest z pewnością fascynująca. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja bym sie nie odnalazla, ale na wakacje to akurat

      Usuń
  3. Niesamowite spotkanie. Masz bardzo przyjemny styl pisania, świetnie się czyta )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziekuje, staram sie, zeby nie bylo nudno :)

      Usuń