28 listopada 2016

RISHIKESH

Warning: Dziennik z podróży mocno subiektywny

HOTEL
Autokar, przeklęty przez świętą kobietę w poprzednim odcinku, wylądował w górnym Rishikeshu. Wytoczyłam się z niego w jednym kawałku, ale poobijana jak worek ziemniaków. Znaleźliśmy rikszę, która zawiozła nas do dolnego Rishikeshu, bliżej Gangesu. Kierowca puścił bhangrę i zasuwał pomiędzy kozami i ludźmi, na to czekałam. Szybka jazda z przeszkodami jest zupełnie inna przy odpowiednim motywie muzycznym. W końcu poczułam przygodę. Wysiedliśmy na drodze prowadzącej do dolnego miasteczka, aby zacząć szukać hotelu. Natknęliśmy się na piękny hotel, w cichym miejscu, czysto, jest wifi, ogród. Cena 150 zł za noc. Stwierdziliśmy, że szukamy dalej, ale gdyby ktoś chciał w Rishikeshu znaleźć hotel o wysokim standardzie, jest to możliwe. Jest tam tylu turystów, że co chwile stawiają coś nowego. W mówił, że poprzednio mieszkał w tej okolicy i chodził do miasteczka, na co stwierdziłam, że absolutnie nie będę chodzić pod górkę taki kawał na każdy posiłek itd. Chciałam czegoś najlepiej w samym centrum. zeszliśmu więc niżej, po drodze nie przepuściłam okazji, aby napić się z kokosa. Doszliśmy do schodów, prowadzących na most, minęliśmy pełno dewocjonaliów, żebraków i guru, i moim oczom ukazał się przepiękny widok. To jeden z tych momentów, gdy widzi się nowy świat, coś niezwykłego. Po syfie i smogu w Delhi poczułam w końcu, że po to tu przyjechałam, to jest to, czego szukałam, chcę tu być. I wtedy ktoś rzucił we mnie owocem, który rozplaskał się o moje ramię. Wkurzona odwróciłam się i zobaczyłam po raz pierwszy małpę.
Rishikesh jest podzielony Gangesem, brzegi są połączone ze sobą dwoma wiszącymi mostami, pomalowanymi w barwy Indii. Akurat udało mi się zrobić zdjęcie, gdy nie było na nim tłumu, ale przechodząc przez niego pierwszy raz zastanawiałam się czy zaraz nie runie. Pełno ludzi, krów i motorów. Turyści na motorach uważali na ludzi i jechali powoli. Hindusi trąbili cały czas i w ogóle nie hamowali, trzeba było przed nimi uskakiwać, tylko że szerokość mostu ledwo na to pozwalała. Zobaczyłam drugą małpę na stalowej linie trzymającej most. Mówię do W - patrz, małpa! W się odwrócił, żeby spojrzeć, a małpa na to odwróciła się zadem i zaczęła sikać. Gdybym mu nie powiedziała, to pewnie by trafiła.
Na moście znajdowało się również mnóstwo osób, które mimo, że trzymałam w ręku telefon i robiłam, zastawiali mi drogę i oferowali że za pieniądze zrobią mi zdjęcie. 

Poziom brudu: Woodstock 1 dzień przed
Bezpieczeństwo: Bardzo dobre
Zaczepialstwo: Niskie

Weszliśmy w uliczki miasteczka, pełne krów i skuterów, równie głośne od klaksonów, co w Delhi, cały oblepione ogłoszeniami o kursie jogi za darmo, oświecenie za 500 rupii, błogosławieństwo, guru, odnowa duchowa, buddyzm, czesanie aury i wróżenie z ręki. W każdej klatce schodowej mieszkało kilku guru. Znaleźliśmy pokój z widokiem na Ganges za 30 zł dziennie. Miał klimatyzację, ciepłą wodę, wifi i kraty w oknach, co jest niezbędne przy takiej ilości małp. Standard oczywiście niższy, ale pokój jest do spania. W łazience nie było prysznica, tylko wiaderko i kubełek. Było to dla mnie jasne, że w górach nie ma takiego ciśnienia w rurach, hotel tani, jednak wieś. A okazało się, że do końca podróży prysznic widziałam jeszcze dwa razy, nawet w 4 gwiazdkowych hotelach był system wiaderka i kubełka.
Oczywiście hotel na ostatnim piętrze posiadał własnego guru.
Piękny widok, nigdy nie widziałam rzeki w takim kolorze. Zmieniał się w zależności od światła, ale był to taki pastelowy turkus.
 Obmycie się w Gangesie zmywa oczywiście grzechy ;)

JEDZENIE
W zabrał mnie do jakiejś hipsterskiej knajpy. Dosłownie sami hipsterzy. Nie wiem co to jest dokładnie, ale wyraźnie istnieje podział na knajpy dla zagranicznych i miejscowych, czy to cena, czy wifi, ale Hindusa w wielu knajpach się nie spotka. Wchodząc zdejmuje się buty, ponieważ wiele stołów zakłada siedzenie na podłodze. Od razu na wstępie powitał nas przemiły Hindus, od razu zostaliśmy 'my friends'. Chciałam siedzieć na tarasie, aby mieć dobry widok.
"Wifi" jako $-magnet.
Powiedziałam W, że koniecznie musimy się zaopatrzyć w psychodeliczne koszulki z bóstwem, spodnie lniane i kropkę na czole, jak 99,99% turystów. I biżuterię z drewnianych koralików. Będziemy chodzić krokiem jedną nogą w Nirvanie, drugą gdzieś tu. Tylu uduchowionych ludzi nie widziałam chyba nigdzie. W niestety kategorycznie odmówił.
Zamówiłam Paneer Butter Masala z Cheese Naan, rozpływało się w ustach. Przez żołądek do serca. Po posiłku dostaje się miskę z ziarnami rozmarynu i cukru trzcinowego, na lepsze trawienie.
Do picia zamówiłam sok z arbuza. Pełnia szczęścia, może to hipstersko płytkie stwierdzenia i ubrane w psychodeliczną koszulkę, ale czułam się bardzo obdarowana przez los i zastanwiałam się, czym na to zasłużyłam. Świat smakuje lepiej popity sokiem z arbuza.

I tu oberwało mi się z patriarchalnej laski. Zupełnie się nie spodziewałam, że ktoś głośno i publicznie wyrazi taką myśl, ale został mi wytknięty brak makijażu na facebooku. A konkretnie, że bez makijażu jestem nie do poznania i nie dało się nie zauważyć. A w ogóle to zadbana kobieta nie chodzi bez makijażu. Tak, postanowiłam w domu, że nie potrzebuję kosmetyków na urlopie, jestem ładna taka, jaka jestem, nie mam problemów z samooceną, po co mi to? Tu nawet nie chodzi o jakiś girl power, tylko o wygodę. Zrobiłam błąd zabierając kosmetyki do Japonii, bo nie przetrwały temperatury i podroży w sztywnej walizce, było dla mnie jasne, że w miękkim plecaku zupełnie nie mają szans. Poza tym po co, chciałam być wolna od tego, nie mam nic do makijażu, uwielbiam go, ale kurcze, tym razem nie wzięłam, bo nie chciałam. Gdy próbowałam spać na jednak zbyt twardym dla mnie łóżku, uaktywnił się kolejny z darów, jakie dostałam od losu - koleżanki feministki. Dyskusja ponoć trwała długo, ale rano nie było po niej śladu, bo autorka usunęła komentarze z wielkim fochem. Co za czasy, żeby mnie ktoś rozliczał czy mam makijaż... Kiedyś jeszcze się łapałam na gadanie, że tak, prawa kobiet koniecznie, ale ja jestem taka zdrowa feministka, nie jakaś bojowniczka paląca billboardy z reklamami bielizny. Parę lat takich głupot później jestem feminazistką. "Jest specjalne miejsce w piekle dla kobiet, które nie wspierają innych kobiet" - Taylor Swift. Naprawdę, moje życie jest inne, odkąd mam obok siebie wierną drużynę świadomych kobiet. # squadgoals
Często jedliśmy w tym samym miejscu, miało swój niesamowity klimat. Wiele zawdzięczał on właścicielowi 'my friends', wiele widokowi, bardzo wiele wifi, a jeszcze więcej rozmowom toczącym się przy stole. Bardzo chciałam jechać z Rishikeshu do Agry, już stracić kasę za ten bilet, ale nie nadkładać dwóch dni drogi do Delhi. Chłopaki z hotelu sprawdzili, że taki autobus jest, nocny, z leżankami. Przy śniadaniu jeden hipster mówił, że właśnie takim przyjechał, nie miał resorów i w ogóle nie spał, bo się poobijał, więc mój plan legł w gruzach. Dalej natomiast było ciekawiej.
- Wróciłem z 10dniowego wprowadzenia do buddyzmu, jestem taki zadowolony, nie mogę się doczekać, kiedy wprowadzę to w życie, normalnie Nirvana. Czujesz, jak wychodzisz z ciała. Zapłaciłem 3 tysiące dolarów. Była też specjalna dieta oczyszczająca, płynna. Piliśmy tylko napar z imbiru i ziół, a spaliśmy na ziemi, na matach. Liczę, że będę tu miał ciepłą wodę, bo mi jej brakuje.
Grupa hipsterów z jointami, w koszulkach z Vishnu i Ganeshą (Psychodelicznych, oczywiście.):
- Tak, kurs jogi, guru, tak, całą noc medytowałem, zgłębiam jogę. Vishnu? A kto to ten Vishnu?
- No yyy eee
- No, ten no, największy bóg tutaj! chyba
W środku restauracji można było dostać kartki papieru i coś na nich nabazgrać głęboko duchowego, następnie zawiesić to na ścianie.
'Prawda jest bogiem, a bóg jest piękny. On, ukochany bóg. Moje serce poczuło błogosławieństwa ... Kosmiczny dźwięk może zrobić z Ciebie wyjątkowego człowieka  (skreślone - może przynieść Ci spokój)'
To, co bardzo mi się spodobało w tym miejscu to to, że była specjalna szafka na rzeczy, których Ty już nie potrzebujesz, a mogą się przydać komuś innemu. Można było coś zostawić i coś wziąć, w wielu hotelach funkcjonował również taki regał na książki. Goście mogli zostawiać i brać książki w językach całego świata.

W nocy niestety nadal trąbili przez cały czas, do tego doszły puszczane petardy, bardzo głośne, i imprezy w przeróżnych świątyniach i szkołach jogi.
Następnego dnia rano poszliśmy na śniadanie, nasz friend przyniósł nam po misce musli z jogurtem. Pod spodem są cięte owoce.

PONTON
Umówiliśmy się z chłopakami z hotelu, że zarezerwują nam wycieczkę pontonem. Poprosili o zaliczkę, dostali połowę kwoty i wszystko się zgadzało, żadnych przekrętów. Po Delhi było to bardzo pozytywne zaskoczenie. Poprzednio W płacił 600R, a chłopacy mieli dojście za 500, więc zrobiliśmy dobry interes. Poszliśmy na parking, gdzie wsiedliśmy do samochodu terenowego z 3 innych ludzi. Zatrzymaliśmy się po drodze, gdzie kierowca wziął ponton z magazynu i wsadził na dach samochodu. Zabrali nas w górę rzeki, gdzie dostaliśmy kapoki, wiosła i kaski. 'Kapitan' pontonu był 'zabawny' i ochlapał nas na sam początek wodą. Piasek na tej plaży był dosłownie brokatowy, mienił się srebrzyście w słońcu. 

Wsiedliśmy do pontonu, buty zostały przypięte paskiem, razem ze wszelkimi torbami. W pontonie trzeba być na boso, aby nie uszkodzić powłoki. Teoretycznie nie powinnam, ale zabrałam ze sobą telefon do robienia zdjęć w wodoodpornym etui na sznurku. Przy przedłużaniu umowy wcisnęli mi lumię za darmo, więc może równie dobrze posłużyć za zapasowy telefon, gdyby tam utonęła, nic by się nie stało, ale swojego telefonu bym tam jednak nie brała. Ryzyko wypadnięcia za burtę jest jednak duże. Kapitał siedział z tyłu, z przodu ja i Hinduska, z przodu para z Izraela i W. Wiosłowaliśmy na komendę, głównie przy gwałtownych nurtach, aby ominąć skały. Przy spokojnym nurcie odpoczywaliśmy. Gwałtownych odcinków było 8, ale były takie jak na filmach, fale na dwa metry, w pewnym momencie myślałam, że wypadniemy, ale tak się nie stało. Kapitan stwierdził, że nie umie pływać, nie wiem czy mówił to poważnie, czy nie, ale było to dla mnie zaskoczenie. Dowiedziałam się później, że Hindusi ogólnie nie potrafią pływać, bo nie mają gdzie się nauczyć. Basenów nie ma, a w rzekach i jeziorach są krokodyle i niebezpieczeństwa. Pływanie to po prostu nie jest coś, czego się tam uczy. Po drodze mijaliśmy sporo innych pontonów, z którymi się ścigaliśmy. Kapitanowie sobie dogryzali, aby uważać, ludzie tu wypadają i robią sobie krzywdę ;) heheszki 
Na spokojnym odcinku kazał nam wyskoczyć do wody, była lodowata, ciężko było się przyzwyczaić. Piszczałyśmy z zimna i machałyśmy rękoma i nogami, aby się nieco ogrzać. Dryfowanie było bardzo przyjemne mimo to, turkusowa rzeka nas niosła wśród gór. Na zboczach wąwozu stały darmowe szkoły jogi, każda posiadała guru. Piękne widoki, aż tu nagle na horyzoncie pojawił się kolejny wartki nurt. Kapitan wciągnął nas na ponton w ostatnim momencie, już trochę się stresowałam. Hinduska zgubiła okulary, ale z jakiegoś powodu była mowie o bucie. Kilometr dalej zobaczyliśmy buta w wodzie i zaczęliśmy na niego polować, myśląc, że to jej. Wiele wysiłku, a jednak to nie był jej but. Drugi raz już wskakiwać do wody nie chciałam, bo zimno, ale para z Izraela długo dryfowała, aż do takiego miejsca, gdzie na skałach jest punkt do skoków do wody i jakieś jedzenie. Nie wpadliśmy na pomysł, aby brać na ponton pieniądze, więc po prostu posiedzieliśmy na kamieniach. Hinduska poprosiła, żebym zrobiła jej też kilka zdjęć. Zaczęłyśmy rozmawiać i tłumaczyła mi skąd jest. 'Jestem z Y, cudowne miejsce. Tak, a gdzie to? Na północy, nigdy tam nie byłam, ale jest cudownie. Nie byłaś tam? Nie. Ale jesteś stamtąd? Tak. Moim rodzice stamtąd są, ale ja się wychowałam w X. Aa, X? Nie, jestem z Z. Z? A gdzie to? Na południu. Y, to jest inny kraj właściwie, w Indiach jest od niedawna. Ludzie tam są inni zupełnie. Aa, no to byłaś w Y? Nie, nigdy. Jestem z X. Jestem z Z. Nie, z Y. A właściwie to jestem z Londynu. Cudowna wycieczka, najlepiej wydane 400 rupii.' Nie mam nadal bladego pojęcia skąd jest, ale powoli zaczynam rozumieć skalę naciągania turystów.

Po powrocie rozwiesiliśmy mokre rzeczy. Ja na okiennicach, a W odważnie na tarasie, pomimo małp. Zachody słońca na tarasie były przepiękne. Kupiliśmy spray na komary i postanowiliśmy iść jeszcze na spacer. W znał tu kiedyś jednego guru, ale nie pamiętał jak tam dojść. Poszliśmy wzdłuż rzeki i natknęliśmy się na boisko, na którym dzieci w coś grały. Za boiskiem znajdowała się furtka i przejście do właściwego miejsca, ale W nie chciał iść przez boisko, więc poszliśmy naokoło.

TOWAR SPOD LADY
Szliśmy jeszcze spory kawałek, mijając po drodze stada białych turystów w psychodelicznych koszulkach lub lnianych, luźnych strojach, z kropkami na czole. Widocznie musiał tam być jakiś dobry resort. Trochę cynicznie o nich piszę, ale z jogą mam kontakt od maleńkości, a to co tutaj widziałam to taka joga raczej typu kalifornijskiego, siadamy na plaży po turecku i siedzimy. Z tradycyjną jogą ma to trochę mało wspólnego, ale jest modne.

Wzdłuż drogi mijaliśmy coś, co przypominało polskie ogródki działkowe. Droga z małymi działkami, na każdej altanka, płotek, furtka i guru.
Jeden hodował pawie. Spytaliśmy go, czy zna tego konkretnego, a on zaczął tańczyć w kółko, rękoma 'wykręcając żarówki'. Był równo zjarany. Zioło jest tam ogólnodostępne i nie trzeba się z nim kryć. Z tego, co widziałam, guru większość dnia spędzają właśnie na jaraniu. Ponoć jak się jest ściganym przez prawo warto zostać guru. Zapuścić brodę, przywdziać pomarańcz, kij w rękę, pustelnia i znika się z radaru. Jak się dobrze zakręci, to będzie robił turystom detoks na sokach za grubą kasę.
Pytaliśmy ludzi po drodze, nikt nie wiedział. Zaszliśmy daleko i nic. W końcu trafiliśmy do budy z czajem. Usiedliśmy i wypiliśmy czaj, było już późno, komary gryzły. Przy budzie stały krzesła ustawione w krąg, służące za klub dyskusyjny. Byliśmy tam w sumie dwa razy, za pierwszym rozmawiano o Brexicie, nie chciałam się w to włączać absolutnie, bo nie zgadzałam się chyba z niczym, co tam było mówione, po prostu piłam czaj. Wszyscy poza nami mieli jointy. Za drugim razem był starszy Hindus w skórzanej kurtce z jointem. Zaczął nam tłumaczyć, że w Indiach to jest wolność, a w Europie podatki. Dlatego od 20 lat mieszka w USA, a nie w Indiach. Prowadzi tam trzy spółki w wielu stanach. Ale Indie to wolność, człowiek robi co chce, nikt mu głowy nie zawraca, po prostu jesteś Ty i twój umysł, twój duch i twoja wola. A to 49% podatku od zagraniczniaków w hotelach to się nie liczy oczywiście. Spytałam, czy go dobrze traktują w USA, podziękował mi za to pytanie, odpowiedział, że biznesowo bardzo dobrze, USA daje ogromne możliwości, natomiast często ma niewłaściwy kolor skóry. Spytał co robiliśmy, powiedzieliśmy, że byliśmy na pontonie. Po takiej kąpieli w Gangesie musimy być porządnie oczyszczeni z grzechów. Hindus się zaśmiał i spytał, czy mnie to oczyściło z podatków i rachunków? Nie. No to nic Wam ta kąpiel nie dała, nadal nie jesteście wolni.
Po drodze często mijaliśmy starszych ludzi śpiących na ulicy. W Indiach nadal panuje zwyczaj, że starsi ludzie w pewnym wieku powinni opuścić dom i żyć z łaski społeczeństwa, które ma obowiązek się nimi zająć. To ja już wolę ZUS niż tę ich wolność. Swoją drogą, zaczęłam się potem zastanawiać jakim cudem taka buda na odludziu utrzymuje się z czaju. Aż poszliśmy na tyły i przemiły Hindus spytał, czy chcemy zioło.

Zeszliśmy niżej nad rzekę. Minęliśmy ściek, który mocno śmierdział i kilka koczowisk. W takich miejscach pali się zwłoki, ale poza pogrzebami służą do spacerowania, a nawet mieszkania. Nie ma w ogóle rozdzielenia, że jest to miejsce święte.
Usłyszeliśmy znajomą pieśń nad wodą, podeszliśmy bliżej i znaleźliśmy swojego znajomego! Po dwóch próbach i milionie ukąszeń. Spotkania na końcu świata, cudowna sprawa.

Znowu się nie wyspałam, za dużo klaksonów, Rihanny z ekstra basem, petard, twarde łóżko. W dodatku dopadła mnie klątwa maharadży. Za ten numer w autobusie poprzednim odcinku. W się przeziębił, a ja przeziębiłam i rozchorowałam. Miałam tabletki przeciwbakteryjne do oczyszczania jelit, elektrolity, coś pomagało, ale czułam, że tak naprawdę potrzebuję wódki. Każdy lekarz mi to mówił, codziennie trzeba wypić wódkę na odkażenie. A w stolicy duchowej wódki nie ma, jedynie mocktaile. (Dodam, że mięsa też nie ma za bardzo w większości kraju, restauracje, które je podają są specjalnie oznaczane.) Wiedziałam też, że moje zajęte zatoki wyleczę dopiero w Polsce, bo bez antybioli ani rusz. Przez całą wycieczkę będę musiała mieć ze sobą tonę chusteczek, bo zawsze to ciężko przechodzę. Może i Ganges zmywa grzechy, ale kosztem przeziębienia.

GÓRY 
W Rishikeshu istnieje kilka opcji trekkingu po górach, zwykle są kilkudniowe, ale nie miałam ochoty spędzać kilku dni w górach, które nie są w sumie szczególne. Ponoć piękny jest wschód słońca oglądany z gór, ale wymaga to trekkingu nocnego, jazdy ze zwariowanym taksówkarzem po serpentynach nocą. Żyje się raz, więc również nie chciałam. Ale można wjechać w góry za dnia, są też wodospady i wiele różnych miejsc. Wyszliśmy raz do górnego Rishikeshu szukać tuktuka (rikshy), który by nas zabrał do wodospadów. Wszyscy wykręcali się brakiem specjalnego pozwolenia, ale za 500R gotowi są złamać prawo. Zwykle działa taktyka 'to nie, dzięki, nie potrzebuję tego', tym razem jednak wszyscy twardo stali przy swoim.  Przy śniadaniu innego dnia spytaliśmy my frienda jak on tam jeździ, niech coś podpowie. On bierze tuktuka, płaci 50R i już, żadnych problemów z pozwoleniem. Tego dnia mimo klątwy chciałam spróbować śniadania izraelskiego, bo wyglądało ciekawie w menu. Podpłomyk, surówka, frytki, hummus, sok pomarańczowy i kawa. Najlepszy był chyba ten sok pomarańczowy, zupełnie co innego niż u nas. A może najlepsze były frytki na śniadanie? Nie mogę się zdecydować, ale jest coś cudownie wyzwalającego we frytkach na śniadanie, dawka dekadencji pokroju dorwania się cichaczem do słoika nutelli w dzieciństwie.
Wynajęliśmy taksówkę z biura wycieczkowego, poprosiliśmy, aby kierowca jechał wolniej, bo pędząc na serpentynach można się mocno rozchorować. Wiózł nas zboczem góry, widok z okna bardzo ciekawy. Mijaliśmy wszelkie instytucje położone na środku nigdzie w górach, np. lokalną szkołę. Najlepsze były wioski budowane na zboczu, droga musi przylegać od razu do góry, więc domy stawia się na filarach, może kawałek czasem jest na ziemi, ale większość podłogi wisi nad przepaścią. 
Zatrzymaliśmy się przy świątyni z tarasem widokowym. Kupiliśmy czaj kierowcy i poszliśmy wspinać się po milionie schodów. Ledwo już mogłam chodzić po tych ciągłych wycieczkach w górę w dół Rishikeshu, miałam mocne zakwasy. Co ciekawe, w Polsce umarłabym na astmę tysiąc razy, tam nie było problemu mimo temperatury ponad 30 stopni. Nie wiem dokładnie jaka może być tego przyczyna, ale znowu poczułam astmę dopiero na Goa, gdzie powietrze jest wilgotne, aczkolwiek u nas w górach nie jest, a mdleję tam co 5 kroków.
Weszliśmy na samą górę, gdzie stoi skromna świątynia. Trzeba przed wejściem zdjąć buty, zdjęłam, ale muszę przyznać, że zawsze mam stres idąc na boso. Nie umiem zaufać, że nie nadepnę na szkło, na szczęście było idealnie czysto.
Uff, długi już post, ale jeszcze nie koniec... Z tarasu jest dobry widok na góry i okoliczne wioski, ashramy,
ale mimo, że niebo wydaje się być idealnie czyste, to unosi się na nim mgła, która przysłania dalszy widok.
 

KROPKA NA CZOLE
Jeśli dobrze pamiętam, to jest wysokość około 2000 m.n.p.m. Gdy wróciliśmy do Rishikeshu poprosiliśmy taksówkarza, żeby nas wysadził nieco wcześniej. W chciał zajrzeć do nowej świątyni. Wysiedliśmy i wpadliśmy na grupę kobiet w identycznych strojach z mężczyzną. Spytały czy mogą sobie zrobić ze mną zdjęcie. Myślałam, że proszą, żebym im zrobiła zdjęcie, bo chcą razem, ale nie. Każda z nich chciała mieć zdjęcie ze mną, osobno i z koleżanką. Zgodziłam się na jedno, skończyło się tak, że wyrywali mnie sobie i cykali foty w opętaniu. Zamiast stanąć grzecznie do zdjęcia, skoro tak bardzo chcą, to dobrze, czemu nie, niektóre kobiety trzymały mnie mocno za ramię, jakbym miała uciec. Potem facet zrobił sobie zdjęcie, a potem złapał W za ramię bez pytania, żeby robić zdjęcie, tu już mieliśmy dosyć. Nie rozumiem tego do końca, w ich telewizji wszyscy są biali i mało która drama czy teledysk kręcone są w Indiach, większość w Europie/USA. To nie tak, że pierwszy raz na oczy widzą białego człowieka i robią zdjęcie, bo Yeti idzie. Ja też oczywiście robiłam zdjęcia różnym ludziom w trakcie podróży, ale nie trzymałam się ich jak tonący brzytwy pilnując listy kolejkowej. A tu akurat ja zrobiłam im zdjęcie trzymając ręce przy sobie, bardzo chętnie pozowały i pilnowały, aby zmieścić się w kadrze.
W tym miejscu Ganges zakręca i wygląda to tak, jakby wpływał do świątyni i niósł moc. Na przedzie jest Shiva w rydwanie i dokładnie na niego płynie moc. Gdyby tylko weszliśmy do środka wyrwał się do nas biegiem 'my friends'. Musicie wejść na górę, tam jest guru, on pobłogosławi za darmo, koniecznie, super błogosławieństwo, my friends. Pytam wprost - powiedz szczerze ile to kosztuje. Nic, nic, nie, za darmo, on obiecuje. W ogóle jaśnie oświecony to jego brat. Ja jak zobaczyłam schody, to od razu wiedziałam, że nigdzie nie idę z tymi zakwasami. W natomiast chciał, tak jak ja mam pewną awersję do kapłanów wierzeń wszelakich, tak on chętnie posłucha. Długo go nie było, zaczynałam się zastanawiać, czy go tam w ofierze nie złożyli czasem. W końcu zszedł z trójzębem Shivy na czole, bardzo zadowolony. Powiedział, że guru dał mu takie długie błogosławieństwo, że już wszystko będzie dobrze w życiu, będą pieniądze, dzieci mądre praca cudowna, a jego rodzice będą zdrowi! Czeka nas cudowne życie, tylko coś guru nie przewidział, że jego rodzice nie żyją od paru lat, no ale przynajmniej nie żyją zdrowi. Następnie guru włożył mu w rękę święty bibelot, za darmo my friend, po czym przeszedł już do konkretów, że chce 1000R. W oddał mu bibelot bardzo podziękował za błogosławieństwo, dał mu za nie trochę Rupii, ale nie taką kwotę. Guru był w ciężkim szoku, jak może nie chcieć świętego bibelota, bez tego życie się nie ułoży, my friend, tylko 1000R! No trudno, może nie będzie nam dane, ale za to przodkowie świętej pamięci zdrowi :)
Z takich ciekawostek bardzo popularna jest ta rzeźba, widziałam ich fabrykę w Delhi, niestety nie zrobiłam zdjęcia dobrego. Jest to dłoń z wystającym z niej zaokrąglonym walcem. Symbolizuje ona lingam (idąc ich nomenklaturą) Shivy i joni Parwati, jego żony. Należy polać lingam mlekiem, aby spłynęło po joni i będzie błogosławieństwo. Chyba można to porównać do dotykania wody święconej na wejściu do kościoła. Kult falliczny jest u nich raczej silny. Swoją drogą, nie wdziałam świątyń Vishnu ani Brahmy, wszędzie był Shiva. Pozostali oczywiście mają swoje ashramy czy też większe świątynie, ale Shiva jest na każdym kroku.

Zastanawiałam się czasami czy te wszystkie dzikie zwierzęta nie walczą nigdy ze sobą, czy nie atakują ludzi. Wydawałoby się, że nie, wszystkie bardzo potulne. Ale wracając do hotelu akurat natknęliśmy się na walczące byki. Ponieważ ich dieta składa się ze śmieci, nie są imponujących rozmiarów, aczkolwiek trzeba było uważać. Natknęliśmy się również na stoisku z sokiem z trzciny cukrowej. Nie wyglądało super higienicznie, ale chciałam spróbować. Polega to na tym, że sprzedawca bierze trzcinę cukrową i przepuszcza przez magiel napędzany silnikiem spalinowym, który dymi wszędzie naokoło, również na twój sok. Po przepuszczeniu przez magiel trzcinę składa się na pół, przepuszcza jeszcze raz, znowu na pół i przepuszcza, na koniec składa jeszcze raz i do środa wkłada limonkę. Następnie bierze szklanki z lady, po których chodzą muchy, opłukuje w wiaderku z wodą i nalewa do nich sok. Uwielbiam próbować nowych rzeczy, nawet za cenę kolejnej klątwy maharadży, więc wypiłam ze smakiem. Powiem szczerze, że było warto, bardzo smaczne, tylko z aromatem benzyny. Na kolację my friend zrobił mi jakiś specjalny napar z imbiru i jakiegoś zioła, dodał mniej masali do jedzenia i poczułam się lepiej. Stwierdził, że moje problemy wynikają z wysokości i wiatru, że wiele osób teraz choruje z tego powodu. Jest to w sumie całkiem możliwe.

Czyżby wreszcie koniec postu? Na podsumowanie dodam, że miasto jest przecudowne, czułam się tam bardzo dobrze w porównaniu z innymi miejscami. Pozwoliło mi naładować baterie na dalszą podróż.

W następnym odcinku Haridwar, jednak go już tutaj nie wcisnę. Jak święta jest święta rzeka? Współpraca miast Rio, Świebodzin, Haridwar? Ile osób potrzeba do nałożenia jedzenia na dwa talerze? Czy uda się odczynić klątwę? Yes, my friend?

13 komentarzy :

  1. Jakw spaniale byloby tam byc! :-) jak czytalam to naprawde czulam sie jakbym tam byla ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej! Wspaniały reportaż, aż chce się czytać więcej i więcej! Gratuluję. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tylko jedno słowo komentarza z mojej strony: ZAJEBIŚCIE

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne miejsce, super zdjęcia, a chwilami nieźle się uśmiałam czytając Twój post:) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to byla zdecydowanie ta lekka i zabawna czesc podrozy

      Usuń